Trzecia rano, serce wali jak oszalałe bez powodu, a w głowie kotłują się wspomnienia z ostatnich dziesięciu lat. Staram się zasnąć, ale ktoś właśnie postanawia przejść ostentacyjnie w szpilkach przez cztery piętra klatki schodowej. Tysiąc myśli. Podsumowanie życia.
Podróżniczy prolog, czyli liceum w Andebølle.
Tuż przed świętami mój duński nauczyciel wstawił na swój profil zdjęcie przedstawiające burzenie kompleksu budynków mojej dawnej szkoły – artystycznego liceum w Andebølle, w którym spędziłam 3 intensywne miesiące w ramach stypendium w 2005r.
Rezydowałam tam w gronie uzdolnionych muzycznie, plastycznie i aktorsko uczniów z całej Europy. Szkoła zlokalizowana była po środku pola w duńskiej wsi, co pozwoliło nam stworzyć zamkniętą społeczność, a zajęcia były niezwykle rozwijające i inspirujące.
Strasznie mnie to zasmuciło, bo w każdym z pomieszczeń (sala teatralna, studio nagraniowe, pracownia pisarska, rzeźbiarska, pokoje) pozostało wiele wspaniałych wspomnień i przeżyć, nie mówiąc już o moich malowidłach na ścianach tworzonych w ramach zajęć.
To był również wspaniały czas bycia ze sobą naprawdę, bez wpatrywania się w ekrany smartfonów. Z internetu mogliśmy korzystać na komputerach w wydzielonym pomieszczeniu. No i listy. Pisałam z przyjaciółmi listy.
Od tamtego czasu minęło 11 lat, ale pozytywne konsekwencje pobytu odczuwam do dziś. Byłam wtedy bardzo zakompleksioną, zamkniętą w sobie nastolatką. Noszę w sobie poczucie żalu, że nie korzystałam w pełni z wszystkich dobrodziejstw, głównie społecznych, jakie dawało to miejsce. Obserwując z jaką swobodą podchodzili do życia moi rówieśnicy, starałam się otwierać na to co nowe, ale zdecydowanie nie był to jeszcze mój czas na wychodzenie ze strefy komfortu.
„Opuszczając własny kraj, przechodzimy pewną psychologiczną transformację, która pozwala dostrzec więcej możliwych rozwiązań i stymuluje kreatywność.” prof. Adam Galinsky
Napisałam wtedy jednak sporo tekstów na warsztatach pisarskich, uczyłam się przełamywać lęk przed występami przed publicznością, przedstawiałam pantomimę na ulicach Barcelony w czasie wspólej tygodniowej wycieczki do Hiszpanii oraz zagrałam rolę życia wcielając się w rolę szekspirowskiej Julii. No i kąpałam się nago w morzu, w środku nocy, w Calella de Palafrugell, ale o tym innym razem.
Uważam, że wyjazd w tak młodym wieku był doskonałą szansą, by otworzyć się na świat i inne kultury. Prolog do sztuki Szekspira pamiętam do dziś, a pobyt w Andebølle traktuję jako taki symboliczny wstęp do dalszych wojaży i samorozwoju.
Nos w książkach, rok w Niemczech, a może doktorat?
Studia licencjackie z filologii angielskiej minęły nad wyraz spokojnie. Bardzo je lubiłam, dobrze się uczyłam i generalnie wciąż byłam bujającą w obłokach Olą, która w wieku dwudziestu lat nie miała papierosa w ustach i spędzała noce w słuchawkach, na Gadu Gadu. Umysł zaczął mi się rozjaśniać, gdy odkryłam fajny temat na pracę dyplomową o wpływie pierwszych dam Stanów Zjednoczonych na społeczeństwo i świat, a dwóch wspaniałych wykładowców (chyba każdy ma w życiu jakiegoś mentora) zaraziło mnie pasją do amerykańskiej historii i literatury. Konferencje, artykuły naukowe i plany zostania na uczelni…
Studia magisterskie dały możliwość wyjazdu na wymianę. Nikt nie chciał jechać do Essen, niemieckiego zagłębia przemysłowego, więc na przekór wszystkim właśnie to miasto obrałam za cel. Był to idealny wybór, bo miasto zlokalizowane było tak, że przy okazji udało mi się zwiedzić trochę Francji, Belgii, Holandii i samych Niemiec. To wtedy poczułam, że moja ścieżka powinna biec w nieco innym kierunku.
Mój jednoosobowy (!) pokój w akademiku dla obcokrajowców zawsze będzie mi się dobrze kojarzył, poza walką z pluskwami i operacją zalewania stelaża łóżka i przy okazji całego pokoju wrzątkiem. Trafiłam na kochane, dobre dusze, które pomogły mi się zaaklimatyzować w nowym miejscu.
Zakochałam się, nie raz. Zakochałam się w życiu.
Na kilku piętrach mieszkali znajomi z Włoch, Grecji, Węgier, Hiszpanii i Finlandii, a każdy wieczór spędzaliśmy wspólnie w kuchniach – gotując, pijąc, rollując tytoń i śmiejąc się do rozpuku. Staliśmy się rodziną.
„I’m Spanish, English, Finnish, Hungarian, Italian, Slovak, German, Croatian. I’m not one, but many. I’m like Europe, I’m all that. I’m a real mess.” Xavier, L’Auberge Espagnole (2002), reż. Cédric Klapisch
Zwiedzaliśmy razem – smak ciastek jedzonych na schodach Krzywej Wieży w Pizie o czwartej nad ranem nie ma sobie równych. Spełniałam marzenia – poryczałam się stojąc przed maleńkim obrazem Dziewczyny z Perłą w Hadze. Dziś w niemal każdym kraju Europy czeka na mnie wygodne łóżko i przyjaciele. Wtedy – w przeciwieństwie do szkoły w Danii – w końcu poczułam, że gdzieś przynależę.
Couchsurfing i podróżowanie w pojedynkę.
Pod koniec erasmusa, gdy bardzo nie chciałam wracać do domu i pisać pracę magisterską, czułam niedosyt. Po tygodniu od powrotu spakowałam plecak, kupiłam przelot za €6 do Rygi bez biletu powrotnego i objechałam Kraje Bałtyckie.
Kimanie po kątach u ludzi w różnych dziwnych miejscach, nie zważając na warunki higieniczne czy biegające lub pełzające po ścianach stworzenia jest niezwykle uodparniające!
– Po co tam jedziesz, przecież nie ma sensu uciekać! – westchnęła znajoma przed jednym z moich wyjazdów. Podróże dla niektórych faktycznie mogą być ucieczką: od sytuacji w domu, od nieudanych związków, od emocji, dorosłości, szarej rzeczywistości. Jestem zdania, że trzeba stawiać czoła problemom, bo i tak wracają niczym bumerang.
Nigdy przed niczym nie uciekałam. Po prostu zawsze byłam – i wciąż jestem – cholernie głodna świata, ludzi, poznawania, odkrywania. Uświadomiła mi to między innymi szkoła w Danii pokazując, że jest poza naszym krajem mnóstwo wspaniałych osób, które trzeba spotkać, pysznego jedzenia, którego warto próbować i miejsc, które należy zobaczyć.
Wolę wyjeżdżać sama, bo tak mi lepiej idzie: bez pomocników, po swojemu, podejmując wyzwania. Przeżywam głębiej skupiając się tylko na przeżywaniu. Taki pobyt ze sobą niesamowicie oczyszcza i pozwala na wszystko spojrzeć z dystansu.
Rodzice a podróżowanie.
Podziwiam ich cierpliwość. Puścili mnie w świat bardzo wcześnie, w czasach gdy nie było łatwo porozumiewać się online. Nie przelewało się u nas, ale dali radę. Kilka lat później wręczyłam im segregator z ważnymi informacjami na temat mojej pierwszego wyjazdu solo na północ, deklarując, że lecę i że zatrzymam się u jakichś obcych ludzi, których poznam dopiero, jak poznam. Lista adresów, pod którymi miałam mieszkać, numery telefonów do ambasad i swoje hasła, gdyby trzeba było zamykać sprawy. Wciąż tak robię. Wiem, że jestem dorosła, ale dziecko zawsze pozostaje dzieckiem. Słuchają o planach bez słowa kiwając głowami, a po powrotach wspólnie otwieramy wino z radości.
Emigracja, rzucanie komfortowej pracy, ważne decyzje.
Po co zresztą od czegoś uciekać, skoro można coś zmienić. Łatwiej powiedzieć niż zrobić? Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
Jeszcze cztery lata temu wiodłam, mogło się wydawać, życie marzeń na emigracji. Mieszkałam w wyluzowanych Czechach, miałam dobrze płatną pracę w liniach lotniczych z 90% zniżką na loty po całym świecie. Każdy dzień rozpoczynałam pogawędką z siedzącą obok koleżanką z Zaolzia mówiącą zabawną gwarą. Otwierałyśmy atlas świata, zamykałyśmy oczy i wskazywałyśmy palcem na chybił-trafił punkt, do którego udamy się za tydzień. Byłam tak pochłonięta życiem tu i teraz, że nie przyszło mi nawet na myśl, by prowadzić bloga i na bieżąco relacjonować wyjazdy.
Mimo, że koledzy z zespołu uważali ją za łatwą, praca była dla mnie koszmarem. Każdy dzień kończył się bólem głowy i nabawiłam się nerwicy. Dobrze, że często organizowaliśmy wyjścia na piwo i nakládanego hermelína, bo pewnie bym zwariowała. Bardzo tęskniłam też za bliskimi, a dojazd do Kalisza z kilkoma przesiadkami zajmował mi 15 godzin – tyle, co przelot za ocean.
Jak się chce, to można!
Wypowiedzenie leżało na biurku czekając na odpowiedni moment. Pewnego dnia wróciłam z Nepalu prosto do biura z plecakiem wypełnionym zieloną herbatą i piaskiem z motocyklowej wyprawy. Wpadłam prosto w okropny wir przebukowań, bo trwał właśnie strajk pilotów. Idąc później ulicą w cygańskiej dzielnicy, z okna tuż przede mną wypadł telewizor, prawie na moją głowę.
Kumulacja stresu i negatywnych emocji sprawiła, że stało się. Ostatnie półtora miesiąca pracy spędziłam na urlopie w Japonii i Australii. Za całe oszczędności.
Moja decyzja, oprócz chwilowego podziwu, spotkała się głównie z negatywnym odbiorem. Panowało w zespole przekonanie, że nie mam dokąd wracać, bo w tej beznadziejnej Polsce nie ma możliwości pracy i że na pewno nie będę mogła podróżować. Odniosłam wrażenie, że poza naszym korpo nie dostrzegano nic innego. A ja tak bardzo chciałam iść dalej, rozwijać się!
Ogromnym wsparciem byli dla mnie rodzice, ale wiele bliskich osób i znajomych stukało się w skroń – przecież nie miałam do czego wracać, nie miałam nowej pracy, nie miałam pieniędzy. Mylili się, bo czekał na mnie ciepły dom z choinką, mój pokój. Miałam czas na nadrobienie towarzyskich zaległości i zastanowienie się, co chciałabym robić.
Presja sprawiła, że pod koniec pobytu w Sydney zaczęłam przeglądać oferty pracy i rozsyłać CV zastanawiając się, w jakim mieście chciałabym zamieszkać. Stwierdziłam, że musi być to miejsce, którego nie znam, bym mogła powoli je odkrywać i przecierać nowe szlaki.
Tego samego dnia napisała do mnie koleżanka, z którą nie miałam kontaktu od lat, z informacją, że w firmie, w której pracowała, otwierało się całkiem nowe stanowisko koordynatora podróży służbowych i była ciekawa, w jakim miejscu w życiu obecnie się znajdowałam. – Cóż – pomyślałam – miejsce, jak miejsce, chwilowo to wiktoriańska kuchnia znajomej, gdzie wcinam tosta z vegemite, ale w sumie…
Przesłałam więc CV, a po powrocie pomyślnie przeszłam rekrutację. W miniony poniedziałek stuknęła 3 rocznica odkąd organizuję wyjazdy biznesowe wrocławskim programistom.
Obecna przystań: Wrocław.
Jestem spełniona zawodowo i wciąż się rozwijam. Dzięki znajomej z pracy odkryłam w sobie kolejną twórczą pasję, której się uczę: fotografię kulinarną. Jakiś czas temu założyłam bloga, w którego budowanie bardzo się zaangażowałam. Pisanie pozwala mi systematyzować wspomnienia i myśli.
Podróżować mogę dalej, nawet na etacie. Dzięki wcześniejszym zmianom otoczenia, nauczyłam się natychmiast adaptować w nowych krajach mieszkając z lokalsami, wsiąkać w ich kulturę. Nie potrzebuję być w podróży cały czas, spędzać w drodze kilka miesięcy – szybko by mnie to zmęczyło i przestało cieszyć. Lubię dawkować sobie nowe miejsca.
Jednak nie samą drogą człowiek żyje. Życie składa się z dobrych i złych niespodzianek. Sporo w ostatnich latach było ostatnich pożegnań. Cieszę się zatem, że mogę być blisko; że mogę często wracać do domu i po prostu być.
Wnioski? Szklanka do połowy pełna!
Warto wykorzystywać szanse i robić wszystko, by dotrzeć tam, gdzie sobie umyślimy, by się znaleźć – zarówno w życiu, jak i w podróży.
Warto zmieniać otoczenie, jeśli nie czujemy się z czymś dobrze. Warto wychodzić ze swojej bezpiecznej bańki i odważnie sięgać po to, co na nas czeka, ale nic na siłę.
Poznałam po drodze i w drodze wspaniałych ludzi, którzy zainspirowali mnie do zmian, jakie czynnie wprowadzałam w życie. Zawsze słuchałam intuicji i głosu serca, gdy się za coś zabierałam. Póki co, nigdy się nie zawiodłam i czekam na więcej!
Otworzyłam się. Z osoby nijakiej, stałam się kulką energii, która raz na parę tygodni musi poleżeć przez tydzień pod kołdrą, z nikim nie rozmawiać i ładować swe introwertyczne baterie. Nie mam problemu z zagadywaniem obcych ludzi, bo nie miałam innego wyjścia jadąc gdzieś sama. Spotykając się z serdecznością, nabrałam odwagi.
Polubiłam siebie. Jeśli czuję się ze sobą źle, przypominam sobie o kilku pozytywnych cechach wyglądu. Nie lubię się malować, bo czuję się, jak w masce. No dobra, po prostu wolę dłużej pospać. ;-)
Nie potrafię przestać przejmować się tym, co myślą o mnie inni oraz tym, że ktoś czasem postępuje niewłaściwie. Chciałabym naprawić świat, ale się nie da. Przejmuję się niepotrzebnie tym, na co nie mam wpływu. Czas nad tym popracować.
Odwiedziłam prawie wszystkie kontynenty i spełniłam większość marzeń z podróżniczej bucket list (to kiedy lecicie ze mną na Antarktydę? ;-) ). Nie mam jednak aspiracji, by zaliczać i odhaczać na mapie kolejne kropki. To dzieje się naturalnie, bez spiny.
Lubię odwiedzać miejsca mniej uczęszczane, bo nie lubię tam, gdzie wszyscy. Nie zawsze się da – wczoraj na przykład kusiła mnie Papua Nowa-Gwinea, ale zrezygnowałam z zakupu taniego biletu, bo jednak, kurczę, mogą mnie tam zjeść.
„You only live once, but if you do it right, once is enough.” Mae West
W obecnych czasach, gdy podróże są bardzo popularne i świat się skurczył, znaczenie słów podróżnik i odkrywca zostało zdeprecjonowane. Nie jestem następcą Ferdinanda Magellana i wiem, że nie ma już nieodkrytych lądów, na których stanę po raz pierwszy, ale mimo to czuję się odkrywcą: odkrywam po swojemu, dla siebie i siebie.
Cieszę się, że nie mam od czego uciekać i że mam dokąd wracać.